Zakażenia szpitalne
Z rosnącym zaciekawieniem przyglądam się ostatnio ogłoszeniom dotyczącym organizowanych przetargów na ubezpieczenie placówek szpitalnych. Zaciekawienie rośnie w kontekście podanych ostatnio przez PZU parametrów szkodowych ubezpieczenia odpowiedzialności cywilnej tychże zakładów. Z danych wynika bowiem niezbicie, że ubezpieczanie odpowiedzialności cywilnej szpitali jest biznesem samobójczym i co gorsza nasz rodzimy kamikadze ma tego pełną świadomość. Jeżeli bowiem zbierana składka ledwo wystarcza na pokrycie 30 – 40% świadczeń odszkodowawczych, to pytanie - po co to właściwie robić - nasuwa się samo?
Rzecz zrozumiała, w trosce o rentowność przedsięwzięcia, ubezpieczenie takie jest zawierane maksymalnie kompleksowo i to nie po to, by szpital miał „raz a dobrze” załatwione wszelkie potrzeby ubezpieczeniowe, lecz by dysponować większym wolumenem składki. Zawierane umowy winny obejmować oprócz nieszczęsnej odpowiedzialności cywilnej placówki, gdzie ubezpieczyciela straszą „zakażenia szpitalne”, także ubezpieczenie całości majątku. Niewykluczone jest nawet sięgniecie do składkowego rezerwuaru w postaci grupowych ubezpieczeń pracowniczych. Dopiero wtedy przeprowadzić można całościową kalkulację rentowności ubezpieczenia danego klienta. Czy praktyka ta jest zgodna z przepisami prawa to temat na całkiem inny felieton. Faktem jest, że niestety nie ma innego wytłumaczenia tej szczodrobliwej rozrzutności naszego ubezpieczeniowego lidera. Dodam, iż zapewne szanowni brokerzy ubezpieczeniowi dobrze tę metodę znają, co więcej stosują ją w praktyce.
Choroby zakaźne i pasożytnicze
Obym jednak nie był złym prorokiem (ich los bowiem bywał na ogół tragiczny, a ja nie chcę młodo umierać!), gdyż moim zdaniem - dane PZU to tylko część prawdy o poziomie rzeczywistych lub potencjalnych roszczeń poszkodowanych pacjentów. Nie obejmują one licznych pozwów leżących w sądach, na które nie utworzono odpowiedniej rezerwy, spraw które trafiły do różnego rodzaju stowarzyszeń pomocowych i które na razie niewiedzą co z tym zrobić oraz nie mniejszą liczbę roszczeń, które ze względu na stan chorobowy poszkodowanego dopiero po latach ujrzą światło dzienne. Kasandra jak wiadomo była trochę wariatką (doprawdy nie wiem co ten Agamemnon w niej widział), w odróżnieniu do niej opieram moje czarnowidztwo o nieco solidniejsze podstawy. Podręcznik akademicki „Choroby zakaźne i pasożytnicze” pod redakcją Prof. Zdzisława Dziubka, podaje podstawowe informacje dotyczące zakażeń szpitalnych w naszym kraju (str.70). I tak autor stwierdza „rzeczywista częstość występowania zakażeń szpitalnych jest w naszym kraju nieznana”, biorąc zaś dane ze szpitali w USA (5 do 10% chorych przyjmowanych bez infekcji wychodzi tam z zakażeniem) autor wylicza, iż zakażeń szpitalnych doznaje w naszym kraju co najmniej 500.000 pacjentów rocznie (z czego 47 tyś z zejściem śmiertelnym). Mnożąc tą liczbę przez orzekane średnio w tzw. procesach „żółtaczkowych” 40 – 50 tyś zł odszkodowania otrzymujemy ca. - 20 mld zł, czyli mniej więcej połowę tego co zbierają wszyscy polscy ubezpieczyciele razem wzięci. Być może te dane uświadomią nam wagę problemu jakim są zakażenia szpitalne i związana z nimi odpowiedzialność cywilna.
Częste mycie...
Czy można z tym problemem sobie radzić? Amerykański podręcznik pod redakcją A. Wenzel (MD, MSc) pt. „Kontrola zakażeń szpitalnych” podaje kilka prostych, nawet niezbyt kosztownych sposobów, których stosowanie, co zastrzegają autorzy, nie wyeliminuje zjawiska zupełnie, jednak spowoduje poprawę (w najlepszych klinikach USA do zakażeń dochodzi tylko u 2% pacjentów), np. częste mycie rak. Fundamentalną sprawą jest jednak według autorów - kontrola i rejestracja zakażeń szpitalnych, według zasady, iż aby zastosować terapię potrzebna jest wpierw diagnoza. Obowiązek rejestracji wprowadzono w naszym kraju już 1983 r.. Jednak jak to u nas bywa „życie nie nadąża za literą prawa” i tak w 30% województw nie zanotowano ani jednego zakażenia, w pozostałych zaś wyniki są wprost doskonałe, ponieważ dwukrotnie przewyższamy najbardziej renomowane amerykańskie kliniki i zanotowaliśmy zakażenie tylko u 1% przyjmowanych pacjentów (dane z końca lat 90). Można zacytować stare lekarskie powiedzenie: "jak pacjent chce żyć, to medycyna jest bezradna!"
Być może wprowadzenie realnie działających programów rejestracji i kontroli zakażeń w naszych szpitalach dało by wymierne, stopniowo coraz lepsze efekty. Dla ubezpieczycieli zaś rejestr taki stanowiłby wreszcie wiarygodną podstawę do kalkulacji składki ubezpieczeniowej. Systemy kontroli i zapobiegania pozwoliłyby też na zastosowanie prewencji czy innej formy zarządzania ryzykiem ubezpieczeniowym, na przykład według świetnych modeli niemieckich, czy skandynawskich. Jak podaje A. Wenzel, to właśnie amerykańscy ubezpieczyciele wymusili ich stosowanie na tamtejszych szpitalach.
Paweł Sikora